ŚMIERĆ
Dramat w dwóch aktach
Akcja rozgrywa się wiosną 1806 roku, w uniwersyteckim mieście Cambridge.
AKT PIERWSZY
Pokój. W fotelu, przy ogniu, – Gonville, magister nauk.
G o n v i l l e
… i ową władzę nad umysłem cudzym
porównałbym z nauką moją: miło
zawczasu wiedzieć, jaka to mieszanka
powstanie, gdy nad ogniem lazurowym
dwie sole w szkle zlewają się powoli,
zamgloną kolbę barwiąc tajemniczo
i miło wiedzieć, że meduza wielka,
zamknięta w kuli z kości, nagle rodzi
geniusza, sny, modlitwy nieśmiertelne
i wszechświat…
Oto widzę jego mózg,
jak gdybym sam jaskrawym atramentem
go namalował, – jednak jeden zwój
pozostał nieodkryty… Dawno śledzę, –
bez skutku… I dopiero teraz, dziś,
dziś, – kiedy dowie się niespodziewanie –
A! puka ktoś do drzwi…Masywny uchwyt
uderza w grzyb miedziany: stuk znajomy,
stuk niespokojny…
(Otwiera)
Wbiega Edmond, młody student.
E d m o n d
Gonville! Czy to prawda?..
G o n v i l l e
Tak… Zmarła…
E d m o n d
Ale jak to… Dzisiaj?..
G o n v i l l e
Tak…
Niespodziewanie zmarła… Przez dwadzieścia
lat serce pulsowało, żywą krew
wpędzając ciągle w żyły i z powrotem
wciągając… Chwila – i zastygło…
E d m o n d
Strasznie
wymawiasz to… Mój drogi przyjacielu…
Pamiętasz?.. Była młoda i…
G o n v i l l e
Czytała
Tę oto książkę: upuściła…
E d m o n d
Życie –
obłędny jeździec. Śmierć – urwisko nagłe,
niezrozumiałe. Gdy mi powiedziano –
tak, raptem – nie umiałem w to uwierzyć.
Gdzie ona leży? Pozwól mi…
G o n v i l l e
Zabrali…
E d m o n d
Jak dziwnie… Ty mnie chyba nie rozumiesz:
ubrana zawsze w ciemną suknię… Stella –
to imię migocące w ciemnym wichrze.
Zabrali… Ależ to jest dziwne, – prawda?
G o n v i l l e
Edmondzie, siadaj. Miło, że czyjś cudzy
żałobny marsz w twym sercu gra… Aczkolwiek
małżonkę moją chyba dobrze znałeś?
E d m o n d
Ach, ten twój spokój, ten twój zimny spokój!..
Jak mam pocieszać ciebie? Jesteś niczym marmur:
dostojna, uroczysta biel cierpienia.
G o n v i l l e
Masz rację, – nie pocieszaj mnie. Pomówmy
o czymś zwyczajnym, ziemskim. Cały tydzień
nie było cię. Coś robił w międzyczasie?
Co myśli twoje zajmowało?
E d m o n d
Śmierć.
G o n v i l l e
Och, przestań! Ileż można o tym samym?
Nie – żyjmy, przyjacielu. Więzień w lochach
godzinę przed straceniem niewzruszenie
pająka obserwuje – oto obraz
spokoju naukowca wobec świata.
E d m o n d
Ach, ten twój spokój, ten twój zimny spokój…
Mówiłeś mi,
że nasza śmierć –
G o n v i l l e
– być może będzie sporym zaskoczeniem,
a może – niczym. Skłaniam się, co prawda,
do tego ostatniego, jednak silna
jest ziemska myśl, i przerwać jej dążenie
to spory trud…
E d m o n d
Dlatego tak się męczę…
Czasami widzę duszę mą w niewoli,
jak burzę szlochającą w labiryncie
huczących żył i stawów, błon i kości.
Boję się życia. Boję się odczuwać
napięte wstrząsy serca pod palcami,
za żebrem oraz tu – pulsacje ręki.
Boję się widzieć, myśleć, gdyż podpory
czy zaczepienia nie mam. Dawno temu,
wierzyłem skrycie w starca znad obłoków,
co siedzi sztywno pośród błogich widm.
Lecz później manuskrypty pustoszące
zachwiały mną. Są księgi jak pożary…
Spłonęło wszystko. Byłem sam. Ciągnęło
pustynnym swędem mrocznych wątpliwości, –
i oto, w dymie, druhu, się zjawiłeś –
z twą wielką głową, ciężki i napięty,
w tym przejmującym blasku okularów,
z ropuchą rozpostartą na twej dłoni,
rozprutą… I szczypcami wyciągnąłeś
te moje ślepe, powikłane myśli,
by je rozwiązać, – i prostotą straszną
rozwiałeś me zwątpienia. Wnet nauka
mi rzekła: „oto – świat” – i zobaczyłem
kawałek ziemi w zagadkowej próżni,
ujrzałem robaczywą grudę, która
spleśniała, oszroniona, wciąż wiruje…
I groźna ta prostota moje życie
skomplikowała. Z lodowatej bryły
się ześlizgnąłem. Domniemania świata –
czy stare, czy też nowe, – o znaczeniu,
o sensie bytu – wszystkie poznikały
w obliczu twej konkluzji niezwalczonej:
ni celu, ni przyczyny nie ma; jednak
wiedziałem w duchu, że istnieją!.. Od
pół roku tak się męczę, choć niekiedy
zdarzają się poranki czyste, ziemskie,
gdy dusza moja, – ów podrzutek wątły, –
na słońcu różowieje i z uśmiechem
przebacza wszystko swej nieznanej matce…
Lecz gdy nadciąga ciemność, niemoc wstrętna
znów mnie ogarnia, dusząc bezlitośnie:
śród zgiełku i makabry gwiezdnej nocy
zatracam się, – i straszy mnie nie tylko
niezrozumienie moje, – ale straszny
jest także głos szepcący, iż wystarczy
wysiłek jeden – i zrozumiem… Czy
kochałeś ją?
G o n v i l l e
Kochałem, lecz miłością
bezdźwięczną, choć głęboką… Ale czemu
mnie o to pytasz?
E d m o n d
Nie wiem. Nic już nie wiem…
Przepraszam cię… Mieliśmy nie wspominać
umarłych… No to o czym była mowa?
Tak, – o niemocy mojej: otóż strach
istnienia jest niemocą niepojętą,
wyniszczającą, – zaś objawy to
tęsknica, dreszcze i zawroty głowy.
Prowadzi do szaleństwa niemoc ta.
Jednakże jest lekarstwo. Całkiem proste.
Postanowiłem umrzeć.
G o n v i l l e
To się chwali.
Jak umrzeć chcesz?
E d m o n d
Chcę, byś mi dał truciznę.
G o n v i l l e
Żartujesz sobie?
E d m o n d
Tam, na półce, w ścianie,
tam, za firanką czarną, – wiem na pewno,
że stoją tam błyszczące pełne flaszki,
jak okna kolorowe, a za nimi –
bezkresna wieczność…
G o n v i l l e
… Albo pustka. Słuchaj, –
Czy nie ma w świecie kogoś, kogo kochasz?
Czy może miłość cię zawiodła? Powiedz…
E d m o n d
Ach, przecież wiesz to!.. Moi przyjaciele
nie mogą się nadziwić i się śmieją
wciąż ze mnie, jak kwitnący kasztan pewnie
naśmiewa się z cyprysa żałobnego.
G o n v i l l e
Ale w przyszłości… Gdzieś na skrzyżowaniu…
zupełnie przypadkowo… Masz kolegę, –
poetę: niech opowie ci, jak słodko
jest czasem przy kobiecie zamyślonej
czuwać i marzyć, leżąc w jednym łóżku,
tuż obok niej, w Wenecji, gdzie przez nocny
nieboskłon ślizgnie się srebrzysty kanał,
i cicho snuje czarny gryf gondoli
po twarzy księżycowej…
E d m o n d
Tak, – to prawda, –
we Włoszech byłeś ty, i sobie stamtąd
przywiozłeś –
G o n v i l l e
– żonę…
E d m o n d
Nie, – bajeczne śmierci
bawiące się w kamieniach półszlachetnych
i wydrążonych… Czekam… Cóż tak patrzysz,
olbrzymie czoło marszcząc? Ciągle czekam.
Odpowiedz mi! Natychmiast!
G o n v i l l e
Aleś szybki!
Zanim otruję mego przyjaciela,
co nieco muszę przecież zważyć, – prawda?
E d m o n d
Nas łączy coś wyższego, niźli przyjaźń –
gdyż obaj czcimy lot swobodnej myśli…
A! Promieniejesz? Czyli jak?
G o n v i l l e
No dobra,
dostajesz moją zgodę… Lecz postawię
warunek jeden: będziesz musiał wypić
tu, przy mnie, bowiem chciałbym grymas śmierci
zobaczyć na twej twarzy. Sam rozumiesz,
że jestem niczym Pliniusz przenikliwy,
i mógłbym badać rozszarpane wrzody
wielkiego Wezuwiusza w chwili, kiedy
ognista ropa sycząc spływa w dół…
E d m o n d
Niech będzie. Ale…
G o n v i l l e
Boisz się, że ludzie
powiążą twoją śmierć ze śmiercią… Stelli?
E d m o n d
O tobie pomyślałem. Wiesz co, daj mi
atrament, papier. Będzie prościej.
(Pisze)
Słyszysz,
jak pióro skrzypi – niczym śmierć-kostucha
po kartce spaceruje…
G o n v i l l e
Ale jednak
wesoły jesteś…
E d m o n d
Tak… Gdyż moją wolność
w tej chwili podpisuję… Już… Gotowe.
Przeczytaj.
G o n v i l l e
(czyta bezdźwięcznie)
„Dziś – chcę umrzeć – sam
truciznę wziąłem – i wypiłem”… Tak.
E d m o n d
Więc przystępujmy. Jestem już gotowy…
G o n v i l l e
Hamować twych zamiarów nie mam prawa.
Tu, w tej flaszeczce, żar szaroniebieski,
jak zorza florentyńska… Oto stary
i wierny jad, który w czternastym wieku
był podawany rozpalonym hrabiom
i pulchnym starcom w aksamitnych wdziankach.
Weź, połóż się. Tu o. Ten jad jest słodki
i działa w oka mgnieniu, niczym miłość.
E d m o n d
Dziękuję tobie… Żyłem cicho, prosto,
lecz horror bytu nie oszczędził mnie.
Uciekam więc do strefy niezbadanej.
Ach, podajże mi to…
G o n v i l l e
Edmondzie, słuchaj, –
czy jest być może pewna tajemnica,
którą byś chciał przed końcem ostatecznym…
E d m o n d
Nie przeciągajmy… Śpieszę się…
G o n v i l l e
Więc pijże!
E d m o n d
A zatem żegnam. Ciało nakryj płaszczem.
AKT DRUGI
Ten sam pokój. Minęło dopiero kilka chwil.
E d m o n d
Śmierć… Oto – śmierć. Tak, śmierć…
(Podnosi się powoli)
Tam, w dali mglistej,
rumiana plama drży… Jakże inaczej…
A ja się tyle w moim ziemskim życiu
niepokoiłem!.. Plama się rozjaśnia.
Ach! Przecież to płonące zapadlisko
kominka… Tak, – iskierki fruwające.
A któż to w kącie – w tym fotelu wielkim –
ponuro siedzi w świetle migocącym?
Ten ciężki zarys wypukłego czoła;
szczecina brwi stercząca; oraz węzeł
żył żmijkowatych na kamiennej skroni…
No ba! Poznaję! Przecież to jest…
C z ł o w i e k w k r z e ś l e
… Echo
twych myśli przedśmiertelnych…
E d m o n d
Przyjacielu, –
jak to możliwe, że tak siedzisz tu, –
wraz ze mną, w śmierci? Jak to jest?..
G o n v i l l e
Mój obraz
twa pamięć przemyciła za granicę
ziemskiego bytu. Tyle.
E d m o n d
Ale przecież…
Ten pokój… Oto – czaszka na foliancie,
jak zawsze; oto –żmija w spirytusie;
a oto – skarabeusz w szafce szklanej;
gwiazd rozbryzg w oknie, – a za oknem, – spójrz!
Czy słyszysz, jak nad miastem uzębionym
kuranty biją w dali i w pobliżu?
Wołają się nawzajem, – i na dno
lustrzane idzie dukat po dukacie…
Znajomy brzęk… I ja się nie zmieniłem, –
czasami tylko dziwna mgła zasnuwa
mi oczy… Ale widzę, jasno widzę
te moje chude ręce, płaszcz i fałdy
na płaszczu, – i tę dziurę: gdy przez furtkę
wchodziłem kiedyś, zahaczyłem płaszczem
o kwiat żelazny na szypułce kraty…
Jakie to dziwne…
G o n v i l l e
To dążenie złudne,
Edmondzie… Odgłos wahający się…
E d m o n d
O tak!
Zaczynam już rozumieć… Ale czekaj,
chcę pojąć sam…
G o n v i l l e
… Jak jeździec, życie pędzi
przywykłe do prędkości tej gwiżdżącej.
I nagle – koniec drogi. Prosto z krańca
do pustki skacze jeździec. Weź, posłuchaj,
uważnie mnie posłuchaj! Jeździec – w próżni,
już nad przepaścią, – ale przed upadkiem,
otchłani jeszcze nie ma! Więc dążenie
wciąż niesie go i oszukuje; nogi
wciąż naciskają na strzemiona ciężkie,
przed sobą oczy jeszcze widzą niebo
znajome. – I choć wisi sam w tej próżni,
choć droga jest ucięta, jeździec… Zrozum:
ta jedna chwila następuje zaraz
po przekroczeniu grani. Jeden mig.
Skakało życie, twarz biczując grzywą,
owiewał duszę wiatr, ale urwana
została droga, – im bogatsze życie,
im żwawszy koń…
E d m o n d
… tym dłuższy i jaśniejszy
ten gwizd w pustkowiu, gwizd i rozpęd marzeń
kontynuujących życie, – tak, rozumiem…
Lecz gdzie ta przepaść? Kiedy ją zobaczę?
G o n v i l l e
Upadek nieuchronny jest. Niebawem
poczujesz nagle ssącą pustkę tuż
pod sercem, – i zakręci się, i runie
twój złudny świat. Więc radzę się upajać
tym, co ze sobą wziąłeś poza kres.
To wszystko, co spotkało cię na Ziemi, –
jest wokół ciebie, nadal krążąc według
tych praw natury, które dobrze znasz.
Pamiętasz: ranny człowiek, gdy powraca
do przytomności, oderwaną rękę
przez moment czuje i porusza nią?
Tak samo twoja myśl na razie żyje
i dąży, – chociaż jesteś martwy, płaszczem
nakryty; już w pokoju stoją ludzie;
wzdychają, podwiązując tobie szczękę…
A może więcej czasu upłynęło:
– gdyż jesteś teraz poza czasem… Może
twój Gonville na cmentarzu milcząc patrzy
na płaski kamień i na imię twe.
Ty jesteś pod kamieniem tym, w soczystej
i żywej ziemi; usta gniją, mięśnie
pękają, i w głębokim czarnym śluzie –
białawy rój poczwarek szeleszczących…
Czy to istotne? Wyobraźnia twoja,
pamięci i przyzwyczajenia pełna,
wciąż tworzy. Zatem doceń piękny mig,
podziękuj rozpędowi za gwałtowność…
E d m o n d
Tak, lekko mi na sercu… Teraz mam
przynajmniej pewność, – teraz wiem nareszcie,
że nie ma mnie. Więc powiedz, moja zjawo,
co by się stało, gdybym nagle wyszedł –
stój! Powiem sam: kuranty zanuciły:
niezmienne będzie wszystko – spotkam ludzi,
wciąż tkwiących w mej pamięci. Ujrzę stare
ceglane domki, wieże i zaułki,
na placu – kram sobotni, ujrzę też
cyferblat na ratuszu, rozpoznając
majestatycznie wyrzeźbioną bramę;
zobaczę też dziedziniec rozdzielony
trawnika kwadratami, a pośrodku –
fontannę bulgocącą wśród kamieni,
na ścianach z pergaminu ujrzę bluszcz
zdobiący je; a dalej – łuk kolejny,
katedry szarej strzały ujrzę w niebie,
krokusów szereg wzdłuż alei wiązów,
wypukłe mostki ujrzę nad zieloną
wąziutką rzeczką, – wszystko, wszystko poznam, –
a w miejscach, które rzadziej widywałem
bądź całkiem przeoczyłem – mgłę zobaczę:
tam będą luki, jak na starych mapach,
gdzie tu i tam widnieje znaczek: Terra
incognita. A powiedz mi, czy mogę
umarłych widzieć?
G o n v i l l e
Nie. Jedynie możesz
zestawiać kombinacje fenomenów
zwyczajnych, ziemskich, tobie zrozumiałych, –
Upiorów wszak nie spotykałeś w życiu…
Lecz powiedz: kogo byś przywołać chciał?
E d m o n d
Nie pytaj… Nie wiem…
G o n v i l l e
Pomyśl…
E d m o n d
Rzeczywiście,
coś sobie przypominam… coś mętnego
i męczącego… Zaraz… Czekaj… Czekaj,
rozpocznę to ostrożnie i powoli, –
siedziałem w domu, – przyszli przyjaciele,
ku dębowemu sufitowi dym
uchodził z fajek i wirował płynnie.
Pamiętam każdy drobiazg: oto wino
hiszpańskie się czerwieni w mętnym cieple.
Zaczekaj… Oto jeden z mych przyjaciół
zaciekle opowiada, jak uderzał
bezwolną piłką o kamienne ścianki;
a inny wtrąca swe uwagi suche
o książkach, co przeczytał, o magicznej
nauce liczb – lecz zamilkł nachmurzony,
gdy zjawił się mój trzeci gość, – przystojniak
kulawy, – wraz z niedźwiadkiem oswojonym,
moskiewskim, na łańcuchu, – ani razu
nie drgnęło zwierzę. Wówczas jego pan,
oparłszy się o stół łokciami oraz
mankiety koronkowe przycisnąwszy
ku skroniom, deklamował o cyprysach
wierszyki łzawe. Czekaj… Później… Owszem,
kolejny wbiega, – grubas w piegach rudych –
i szepnął mi na ucho z tajemniczym
grymasem… Tak, pamiętam! Przemierzałem,
jak cień, jak sen, zaułki księżycowe,
do ciebie pędząc, tu… Zniknęła… jak to?..
… ubrana zawsze w ciemną suknię. Stella…
… to imię migocące w ciemnym wichrze,
bezsenność duszy mojej…
G o n v i l l e
Czy nawzajem
się kochaliście?
E d m o n d
Nie wiem, czy to było
miłością, czy szaleństwem skrzydeł szumnych…
Ów gwiezdny obłęd, który we mnie trwał,
przed tobą ukrywałem, niczym boga
przeraźliwego przed niewiernym tłumem.
Gdy czasem w ciszy amfiteatralnej,
rękawem swym skrzydlatym wciąż machając,
kreśliłeś szkielet na skrzypiącej desce,
a ja się wpatrywałem w twoją głowę
ogromną i masywną, niczym ciężar
Atlanta, – dziwna była owa myśl,
że mojej obłąkańczej tajemnicy
nie poznasz już… Umarłem – i ze sobą
zabrałem ją. I nadal nie wiesz nic…
G o n v i l l e
Jak się zaczęło?..
E d m o n d
Nie wiem sam. Co wieczór
do ciebie przychodziłem i słuchałem,
nieśpiesznie paląc, – Stella przepływała
przez pokój i wracała znów na górę,
do siebie, frunąc po kręconych schodach,
niekiedy też siedziała w kącie z książką,
i była jakaś iluzyjna czujność
w milczeniu jej. Ty zaś, przy tym kominku
palcami chrzęszcząc, żwawy i przejęty,
przekonywałeś mnie do racji swej, – z Systema
Naturae rozprawiałeś się… Słuchałem.
Ona czytała w kącie, tak więc gdy
kolejną stronę przewracała, w sercu
wzlatywał mi błyszczący piorun… Później,
już będąc w domu, przed zwierciadłem mglistym
patrzyłem długo, długo w swoje oczy,
szukając utkwionego w nich obrazu…
Następnie, chwiejąc się, gasiłem świecę,
i aż do rana w moich snach burzliwych,
w srebrzystych oraz czarnych urojeniach
widziałem pochyloną twarz, powieki
jej ociężałe, włosy jej – bezdenne
i gładkie, nieuchwytne niczym cienie
w księżyca świetle; dzielił je przedziałek,
jak blady promień, brwi dążyły w górę,
ku dwóm obłokom, chowającym skronie…
Ty kierowałeś moją myślą, druhu,
dobitnie i surowo. Ale ona
mi duszę zachłysnęła długim światłem,
koszmarem niemożebnym… Powiedz, czy
patrzyłeś się czasami, w zatraceniu,
na niebo o północy? Nie ma w świecie
nic straszniejszego od tych gwiazd…
G o n v i l l e
Możliwe,
lecz kontynuuj. Rozmawiałeś z nią?
E d m o n d
… Niewiele mówiliśmy. Bałem się
rozmawiać z nią. Ach, ten jej dźwięczny, śpiewny
i dziwny głos!.. W jej ustach, słabnąc, dźwięki
angielskie naraz się rozsypywały.
Płynęły między nami ślepe słowa,
jak statki w morskiej mgle… I ciągła trwoga
w mej duszy rosła, trapiąc ją czekaniem:
otchłanie otwierały się jak oczy…
Nieznośnie słodko czułem się przy Stelli,
lecz zżerał serce strach. Wiedziała o tym.
Jak wytłumaczę zgrozę mych urojeń?
Słyszałem huk wszechświatów niezliczonych
w szelestach jej zupełnie przypadkowych.
W jej słowach czułem tchnienie niewyraźnych
tajemnic, krzyki, załamane ręce
nieznanych bogów! Owszem, – szumnie, szumnie
tu było, przyjacielu, w twym pokoju,
i choć słyszałeś, jak chrobota mysz
za szafą; choć słyszałeś, jak wahadło
uśmierca chwile, – lecz posłuchaj: gdy
stąd wychodziłem, zawsze odczuwałem
milczenie nagłe, zimne i pustynne,
jak po ogłuszającym dzikim wichrze!..
G o n v i l l e
Edmondzie, przyśpiesz, proszę, swe wspomnienie.
Kto wie, czy może teraz, właśnie teraz
dążenie złudne urwie się raptownie, –
i znikniesz precz, i ja – twój sen – wraz z tobą.
Więc pośpiesz się i to, co nieistotne,
dla najsłodszego poświęć. Czy wyznałeś
uczucia swe? Co potem?
E d m o n d
To się stało
tu, przy tym oknie. Wiem, że ty wyszedłeś
z pokoju. Ościeżnicę poluźniłem,
i szyby noc westchnąwszy przywitały.
Nieboskłon był omyty gwiezdną rzeką,
i cisza unosiła się szlochając
w zaułku kamienistym i zamglonym.
I oto, w utrapieniu spowolnionym,
poczułem, że ktoś stoi za mną. Duszę
miarowo szumne fale wypełniały,
narastające głosy. Obok siebie
ujrzałem Stellę, i z lekkością dziką
jej oczy w moje spoglądały – nie,
sam nie wiem, – czy to były oczy Stelli,
czy wieczność obnażona tuż przede mną…
Za nami nocny wiatr uderzył oknem …
I stojąc tak w milczeniu obok siebie,
zdawało mi się, iż olbrzymie skrzydła
rozprostowaliśmy, i końce naszych
płonących skrzydeł, długich niby sierpy –
na chwilę się złączyły… I natychmiast
odstąpił świat; wznieśliśmy się zastygłszy
w niesamowitym niebie, – ale nagle
jednym jedynym ruchem ciemnych powiek
przerwała nasz nieokiełznany lot, –
i wyszła. Drzwi prysnęły szybkim światłem,
zamknęły się… Stanąłem, cały w dreszczach
rozerwanego nieba, słysząc dzwony,
te dzwony…
G o n v i l l e
Czyżby? Więcej nic nie było?
Spojrzenie jedno?
E d m o n d
Gdyby dłużej trwało,
bym się udusił. Tak, – jedno spojrzenie.
Od tamtej pory nie widziałem Stelli.
Pamiętasz pewnie – gdy wybiegłem z domu,
to z okna jeszcze zawołałeś mnie.
Po mieście wciąż się snułem do północy,
ku nagim gwiazdom mój kierując głos…
Skończyło się. Nie wytrzymałem życia,
i teraz już – …
G o n v i l l e
Wystarczy!
E d m o n d
– jestem poza
granicą ziemskich spraw…
G o n v i l l e
Posłuchaj mnie:
Wystarczy!
E d m o n d
Nie rozumiem cię!
G o n v i l l e
Zbyt długo
oszukiwałem ciebie – mam już dosyć…
A zresztą byś zwariował, gdybym dalej
pociągnął tę zabawę… Nie wypiłeś
trucizny – był to tylko rozczyn wodny,
zupełnie nieszkodliwy: wywołuje
co prawda słabość, mdłości, drażni nitki,
wijące się od mózgu wprost do oczu, –
lecz jest bezpieczny… Widzę, że się śmiejesz?
To dobrze, że mój mały eksperyment
rozbawił cię…
E d m o n d
Ach, drogi przyjacielu, –
jak mam się nie śmiać, powiedz, gdyż to wszystko
ja sam wymyślam sobie teraz, sam!
Igrają moje myśli i swobodnie
kwiecisty wzór z obrazów życia tkają,
z wydarzeń niecodziennych – acz możliwych,
możliwych, druhu!
G o n v i l l e
Bredzisz… Ocknij się!
Skąd mogłem wiedzieć?.. Uległ, jak kobieta…
Zaufaj, – żyjesz tak, jak żyję ja,
a nawet bardziej…
E d m o n d
Owszem! Nie inaczej!
W krainie śmierci moja żywa myśl
pomocy sobie szuka rozpaczliwie, –
ziemskiego wyjaśnienia… Dalej, dalej,
nie krępuj się…
G o n v i l l e
Wystarczy już! Potrzebne
mi było, abyś potknął się; starannie
zadbałem o to… Najpierw bezskutecznie, –
myślałem już: „mój majster w Mediolanie
wykłuwał niegdyś oczy nietoperzom –
a później puszczał – jednak podczas lotu
nie zahaczały o cieniutkie nitki,
przez pokój przeciągnięte: więc możliwe,
że moje nitki też ominiesz”. Nie!
Trafiłeś! Zaplątałeś się!..
E d m o n d
Wiem wszystko,
co chce powiedzieć celem oswojenia
i poniżenia cudu moja myśl.
Poczekaj… Ale po co było kłamstwo?
A, chyba wiem! To zazdrość przenikliwa
taiła się pod maską lodowatą…
Doprawdy, cóż za wyszukany koncept!
Ów napój był trucizną niewątpliwie,
ja leżę w trumnie, wkoło mnie – omamy, –
lecz moja myśl bełkocze, przekonuje –
nie, nie, – to rozczyn wodny nieszkodliwy!
Potrzebny był, byś odkrył tajemnicę.
Ty żyjesz, – śmierć i jad – iluzje. Nawet…
G o n v i l l e
… A co, jeżeli powiem ci, że Stella
też żyje?
E d m o n d
Tak! Dokładnie – oto pierwszy
misterny krok… Chłodnego kłamstwa cios
chciał wyrwać całą prawdę z ust miłości.
Ten rudy, twój kolega, podesłany
mi został; tyś mi najpierw cudzą śmierć,
następnie – moją – wmówił, – bym się zdradził.
Skończone więc: w szczegółach odtworzyłem
z prawdopodobieństw i domysłów sprytnych,
z podejrzeń i przypuszczeń odwróconych, –
znajomy świat… Wystarczy, już się nie trudź, –
nie jesteś przecież w stanie udowodnić,
że nie umarłem, że rozmówca mój
fantomem nie jest. Wiedz, – dopóki w próżnej
przestrzeni leci jeździec, – wywołuję
karnawał widm. Tymczasem na mój grób
zlatuje kwiat z kasztana cienistego.
Spoczywam pod murawą: żebra wzdęte –
lecz moja myśl, jaskrawy sen pośmiertny,
wciąż żyje i oddycha, tworzy wciąż.
Zaczekaj, – gdzie wychodzisz?
G o n v i l l e
Zaraz sam
zobaczysz…
(Otwiera drzwi prowadzące do schodów i woła)
Stella!..
E d m o n d
Proszę… Nie… Posłuchaj…
Nie wołaj, błagam! Mnie… ogarnia strach…
Nie, nie waż się! Nie!..
G o n v i l l e
Puść mnie, – zaraz rękaw
rozszarpiesz mi… Zaiste, wariat…
(Woła)
Stella!
Czy słyszysz, jak schodami na dół lekko
szeleszcząc biegnie?..
E d m o n d
Błagam, zamknij drzwi!
Nie wpuszczaj! Ach! Dokończyć pozwól… Boże!
Zaczekaj, nie przerywaj tego lotu, –
to przecież koniec… spadam… spadam…
G o n v i l l e
Stella!
No chodźże…
K u r t y n a o p a d a
Andrey Kotin, University of Zielona Góra
Edited by: Alina Polak-Woźniak, Muzeum Ziemi Lubuskiej, Zielona Góra and Juliana Wiemer, University of Konstanz